SŁOWO WSTĘPU:
Więc tak: pierdolę, nie robię.
Napisałam sylwestrówkę, ale nie wiem jakim cudem znikła mi z dysku.
Stwierdziłam, że jej drugi raz nie piszę i zabrałam się za pisanie nowego shota
metodą tradycyjną czyli w zeszycie. A na razie macie trzecią część tego chorego
Frikeya ;) Ędżoj ^^"
~*~
W nocy nie mogłem spać. Za każdym razem, kiedy zamknąłem oczy, powracały
obrazy z czasów liceum. Całe ciało zaczęło mnie boleć, jakbym znowu dostawał
bęcki od osiłków z drużyny futbolowej. Miałem ochotę zapaść się głęboko pod
ziemię. Najgorsze było to, że w oczach Franka widziałem ten ból, który mi towarzyszył
przez całe życie. Jak gdyby moje emocje odbijały się w jego powiększonych
źrenicach i brązowych tęczówkach. Tak dokładnie jak film wyświetlany przez
projektor na wielkim śnieżnobiałym prześcieradle. Czułem w każdej komórce
ciała, że nie mogę pozwolić mu umrzeć. Mimo tego, że znałem go dopiero od dwóch
dni, miałem wrażenie, że po raz pierwszy w życiu się zakochałem.
Przez następnych kilka dni Gerard znęcał się nad Frankiem tak bardzo jak
tylko się dało. Po jakimś czasie prawie całe jego ciało było pokryte bandażami.
Pod paznokciami miał upchane tyle igieł, że jego dłonie przypominały jeże.
Wiedziałem, że skoro tak się sytuacja przedstawia, rozjuszony Gee niedługo
będzie chciał go zabić. I nie myliłem się.
Po jakichś dwóch tygodniach od przyjazdu Franka Gerard kazał mi przygotować
nóż. Zrobiło mi się słabo. Musiałem szybko coś wymyśleć, żeby jakoś uratować
czarnowłosego. Będąc w kuchni poruszałem się bardzo powoli, intensywnie myśląc
nad sposobem wyrwania Franka z łap mojego brata.
Kiedy po zejściu na dół nadal nie miałem żadnych pomysłów, serce podeszło mi
do gardła. Nie można opisać mojej ulgi, kiedy nagle zabrzmiał dzwonek do drzwi.
Gerard popędził jak oparzony na górę, żeby szybko przygotować się do udawania
"dopiero-co-wyszedłem-spod-prysznica-czym-mogę-służyć" idealnego
lokatora. Jednak po paru minutach zbiegł do piwnicy z wściekłością wypisaną na
twarzy.
- Muszę jechać na komendę, bo jakiś kretyn podpieprzył nas na policję.
Postaram się wrócić w ciągu godzinę. Nie pozwól mu stracić przytomności.
Skinąłem tylko głową, nie chcąc, żeby usłyszał w moim głosie radość. Kiedy
usłyszałem trzaśnięcie drzwiami, złapałem szybko telefon i zadzwoniłem do
mojego kumpla z dzieciństwa, Boba. Opowiedziałem mu pokrótce całą sytuację i
poprosiłem o przyjazd. Od razu się zgodził i po jakichś dziesięciu minutach
stał pod domem. Odciąłem Franka i razem zanieśliśmy go do samochodu. Szybko
stamtąd odjechaliśmy.
Bob zabrał nas do swojego przyjaciela, Raya, który mieszkał w jakimś małym
miasteczku około trzystu kilometrów od Belleville. Miałem nikłą nadzieję, że
Gerard nas nie znajdzie. Sukinsyn jest czasami lepszy od psa tropiącego. Sądząc
po odległości i wielkości miejscowości możemy być bezpieczni przez jakieś trzy
tygodnie, nie dłużej. Dziękowałem jednak temu hipotetycznemu Bogu za chociaż
tyle.
Po dwóch dniach głębokiego snu Frank się przebudził. Był nieźle
zdezorientowany.
- Możesz mi wyjaśnić, gdzie my, do cholery, jesteśmy? - spytał, kiedy tylko
mnie zobaczył.
- W Clavertown, kilkaset kilometrów od Belleville.
- W jakim celu?
- W celu uratowania twojego życia.
- Ja o ratunek nie prosiłem - odwrócił się do mnie plecami.
- Zrozum, nie mogłem dopuścić do tego, żebyś umarł.
- To chyba tylko i wyłącznie moja sprawa, nie sądzisz?! - wybuchnął,
zrywając się z łóżka i stając przede mną.
- Czuję się za ciebie odpowiedzialny - powiedziałem ze stoickim spokojem,
biorąc głęboki wdech.
- To przestań się czuć! Miałem niepowtarzalną szansę śmierci w męczarniach,
o jakiej zawsze marzyłem, a ty wszystko spieprzyłeś!
Nie wytrzymałem. Potrząsnąłem nim mocno, wrzeszcząc:
- Nie chcę, żebyś umierał, bo cię kocham, jebnięty samobójco!
Brunet popatrzył na mnie zdziwiony. Przez ułamek sekundy w jego oczach
było widać radość, ale zaraz zastąpił ją gniew. Chłopak wyrwał się z mojego
uścisku.
- Mówisz tak tylko po to, żebym nie próbował się zabić! Kłamiesz!
- Czy gdybym kłamał, zrobiłbym to? - przyciągnąłem go do siebie i szybko
pocałowałem. Włożyłem w ten pocałunek tyle uczucia, że Frank aż zatoczył się do
tyłu, oszołomiony.
- Ale skoro nadal uważasz, że łżę, to trudno - mruknąłem smutno i
skierowałem swe kroki ku wyjściu z pokoju, jednak brunet mnie zatrzymał i
odwrócił.
- Słyszałeś, żebym tak powiedział? - uśmiechnął się, tym swoim szerokim,
radosnym uśmiechem. Poczułem, że zmiękły mi kolana. Mimo, że Frank był ode mnie
sporo niższy, wydawało mi się, że zrobiłem się mały, jak liliput. Po raz
pierwszy w całym moim marnym życiu poczułem się naprawdę szczęśliwy. Chciałem,
żeby ta chwila trwała wiecznie. Jednak Los okazał się być wyjątkowym
skurwielem. Do pokoju wpadł przerażony Ray.
- Chłopaki! Zmywamy się! Twój brat nas namierzył.
Miałem wrażenie, jakbym dostał obuchem w głowę. Nie doceniłem jego możliwości.
Stałem jak słup, niezdolny do ruchu.
- Ruszajcie się, bo nie zdążymy mu zwiać!
Te słowa mnie otrzeźwiły. Wybiegłem z domu, ciągnąc za sobą Franka. Udało
nam się przejechać może dwa kilometry, kiedy zobaczyłem w lusterku znajomy
samochód: czerwoną corvettę mojego brata.
- Bob! Gaz do dechy, mamy ogon!
Aż do tego momentu nie wiedziałem, że blondyn jest tak świetnym kierowcą.
Jechaliśmy grubo ponad setkę, a Bryar lawirował pomiędzy autami z gracją
łyżwiarza figurowego. Byłem pod wielkim wrażeniem.
Niestety, Gerard nadal nas gonił. Licząc na to, że uda nam się uciec, Bob
gwałtownie skręcił na okoliczne pola. Nasza ucieczka nie trwała jednak długo,
bo po tym, jak dostaliśmy w tył samochodu (dziwię się, że corvetta się przy tym
nie rozleciała) blondyn stracił panowanie nad kierownicą i, mając niesamowite
szczęście, uderzyliśmy w jedyne rosnące w tej okolicy drzewo. Szybko
wyskoczyliśmy z auta i zaczęliśmy biec. Frank był wyczerpany i nawet mimo jego
odporności na ból (żaden normalny człowiek nie zrobiłby kroku po takich
torturach) Gerry szybko go dogonił i przystawił mu lufę pistoletu do skroni.
Poparzyłem na brata z przerażeniem.
- Gerard, błagam cię, puść go! - wrzasnąłem desperacko.
- Nie ma mowy, Mikey! On musi zginąć.
- Zabij mnie! Możesz mnie żywcem posiekać, ale nie rób mu krzywdy!
Dostrzegłem wtedy dziwny błysk w jego oczach. Drugi raz w ciągu całego
życia. Blask zrozumienia. Przebłysk normalności.
- Widzę, że bardzo pragniesz śmierci Waya - powiedział, powoli naciskając na
spust. Nigdy przedtem ani potem nie czułem się aż tak bezsilny. Jednak sekundę
przed całkowitym dociśnięciem cyngla, Gee zrobił rzecz, której do końca życia
nie zapomnę.
~*~
No to mamy ;) Jest beznadziejne, aż
łapałam się za głowę, jak to przepisywałam :) Ale niech tam xd
Być może za tydzień wrzucę ostatnią
część tego tForu. Jeśli nie będę miała żadnych shotów, to najprawdopodobniej
rozpocznę nowego, o wiele dłuższego Frikeya. To się jeszcze zobaczy ;)
Clavertown zostało przeze mnie
wymyślone, bo doszłam do wniosku, że za długo bym szukała miasteczka o
odpowiedniej liczbie mieszkańców i w odpowiedniej lokalizacji.