Dobra, krotki wstep.
Notke dodaje na lekcji, wiec nie bede sie pierdzielic ze wstepem.
Zamowienie na razie takie, bo mnie wen nie wspieral. Krotkie, ale chuj, druga czesc bedzie dluzsza.
Z tego miejsca chcialabym zyczyc wszystkiego najlepszego kochanemu Zacky'emu Vengenace z okazji 34. urodzin :D
~*~
Kiedy
skończyliśmy nagrywać „Walking the Fallen” był ciepły, sierpniowy wieczór. Chłopaki postanowili opić tę okazję, w końcu
mieliśmy nowego basistę i już drugi raz na całym albumie na gitarze grał
Synyster.
No
właśnie, Synyster Gates. Dokładniej
Brian Elwin Haner Junior, urodzony siódmego lipca tysiąc dziewięćset
osiemdziesiątego pierwszego roku w Huntington Beach, Kalifornia. To i tak tylko mały skrawek informacji, które
o nim wiem.
A
wiem praktycznie wszystko. Ulubiony
kolor, film, zespół, piosenka, gitarzysta.
Chore,
nie?
Oczywiście
ja nie byłem w humorze na imprezę, więc pożegnałem się z chłopakami i
skierowałem do domu. Odszedłem zaledwie
kilka kroków, kiedy usłyszałem za sobą wołanie Johnny’ego, naszego nowego
basisty:
-
Zack, czekaj! – stanąłem i spróbowałem przybrać zmęczony wyraz twarzy.
- O
co chodzi, stary?
- Co
się dzieje? Jesteś jakiś niemrawy, no i
chłopaki mówią, że nigdy nie uciekałeś przed imprezą.
- Po
prostu jestem cholernie zmęczony.
Ostatnio nie czuję się za dobrze, a nie chciałem martwić reszty, bo
jeszcze byśmy nie nagrali tej płyty.
Wrócę spacerkiem do domu, odetchnę świeżym powietrzem i padnę na łóżko.
-
Nie wydaje mi się, że chodzi o przegrzanie obwodów. Coś ci na sercu leży, to widać.
Cholerny
dzieciak! Trafił w sedno, oczywiście. Nagle nabrałem ochoty, żeby mu się wyżalić, w
końcu był z nami od niedawna, mógł mieć zupełnie nowy pogląd na moją
specyficzną sprawę.
- W
sumie masz rację – westchnąłem. – Ale to
dosyć delikatne, nie chcę o tym gadać przy chłopakach, zwłaszcza przy… -
urwałem. Nie miałem ochoty tłumaczyć się
w razie, gdyby usłyszeli coś nieodpowiedniego.
Johnny chyba zrozumiał i kiwnął głową.
Zawołał coś w stronę pozostałych i pociągnął mnie za sobą.
Chwilę
szliśmy w milczeniu, aż dotarliśmy do jednej z cichych knajpek daleko od
wszelkich zorganizowanych grup ludzkich.
Zajęliśmy miejsce przy stoliku w głębi i po chwili zaczęliśmy rozmawiać,
popijając powoli chłodną kawę.
-
Dobra, więc o co dokładnie chodzi?
-
Wiesz… Cztery lata temu do kapeli
dołączył Brian. Od razu mi się
spodobał. Znasz go przecież trochę,
wielkie poczucie humoru, lekka dekadencja i jego zdolności do gry na
gitarze. Zajebisty człowiek. Tylko…
-
…tylko dla ciebie zbyt zajebisty – dokończył za mnie chłopak. W duchu podziękowałem mu za to. – I co w tym złego?
-
Jakbyś nie wiedział – prychnąłem. –
Przecież do podejdę do niego i nie wypalę prostu z mostu: „Hej Brian, zakochałem się w tobie. Właściwie już w dziewięćdziesiątym
dziewiątym, ale chuj z tym”. Błagam cię,
Seward.
-
Nie chodzi mi przecież o to, debilu. Nie
musisz od razu walić mu po ryju takimi tekstami. Spróbuj to tak na spokojnie zrobić. Zastanów się, co chcesz mu powiedzieć, jak
dużo chcesz mu powiedzieć i kiedy.
Zaplanuj to.
-
Nie wszystko da się zaplanować – zwiesiłem smutno głowę.
- Oj
weź przestań. Myśl przewidująco. Pomyśl, „co mogłoby się stać, gdyby…” Rozważ wszelkie możliwe opcje.
-
Ale w życiu wszystko może się zdarzyć – zaprotestowałem.
-
Tak, ale jeśli będziesz przygotowany na każdą ewentualność, to później nie
będziesz tak przeżywał, jeśli coś pójdzie nie tak.
-
Mówisz to z takim spokojem i takim eksperckim tonem, że mam mętlik w głowie.
-
Dasz radę, stary. Nie znam cię zbyt
długo, ale wydaje mi się, że jesteś zdecydowanym facetem, który wie, czego
chce.
Nie
próbowałem wyprowadzać go z błędu.
~*~
Ależ
oczywiście, że zastosowałem się do rad Johnny’ego.
Tak
bardzo, że nawet słowem się nie odezwałem.
Może i wyglądam na twardziela, ale w głębi duszy wcale nie jestem taki
twardy. Brian nadal pozostał moim przyjacielem.
Minęły
dwa lata, wydaliśmy „City of Evil” i co?
I nic, bo przecież Zachary James Baker, dwudziestoczteroletni mężczyzna
zachowywał się jak jebana nastolatka.
Nic, tylko wpatrywał się w Gatesa jak w obrazek, a nie wykonał żadnego
kroku.
Synyster
nadal był tylko i wyłącznie moim przyjacielem.
O co
Christ zrobił mi karczemną awanturę miesiąc później, dzień przed urodzinami
Syna.
- Do
cholery, Zack! Już nie pamiętasz jak
rozmawialiśmy dwa lata temu? Wtedy
miałeś mu wszystko powiedzieć, a tego nie zrobiłeś. Jutro masz idealną okazję.
-
Chyba cię pojebało, Seward. Chciałbyś
dostać od najlepszego kumpla taki prezent na urodziny? No chyba raczej nie.
-
Przestań pieprzyć – kiedy Johnny używa w rozmowie tego sfomułowania wiadomo od
razu, że zaczyna się wściekać. – Nawet
jeśli da ci kosza, to co z tego?
Przynajmniej będziesz wiedział na czym stoisz.
-
Kocham te twoje mądrości – powiedziałem z przekąsem.
-
Odczep się. Jesteś już od dawna dorosły,
więc powinieneś podejmować decyzje jak dorosły, a nie czaić się jak dzieciak.
-
Daj sobie spokój z tym, dobra? – wyjęczałem, lekko podirytowany. – Mam tego dosyć.
-
Jesteś idiotą – stwierdził rzeczowo blondyn.
-
Dzięki za uznanie – mruknąłem, coraz bardziej wkurzony.
-
Nie rzucaj się. Próbuję ci tylko pomóc.
-
Zajebista pomoc, nie ma co. Dobra,
spadaj, pogadamy jutro. Może.
~*~
Następnego
dnia zorganizowaliśmy małe przyjęcie, w końcu roboty było co niemiara. Zebraliśmy się wszyscy w chacie Syna z
odrobiną alkoholu, tak dla towarzystwa.
To
był jeden z tych dni w moim życiu, których wolałbym uniknąć. Ale przecież nie zrobię tego kumplowi i nie
opuszczę jego urodzin. Tak myślałem, ale
okazało się, że to nie było dobre.
W
okolicach północy po procentach nie było śladu, ale żaden z nas nie był
specjalnie pijany. Oczywiście Johnny
próbował mnie porządnie uchlać, żebym chociaż po pijaku wyznał wszystko
Brianowi, ale nie ze mną te numery, akurat jeśli o to chodzi to ja głupi nie
jestem.
- Chłopaki,
boicie się teraz czegoś? – nagle ni z tego ni z owego wypalił Jimmy.
- Ja
się boję, że mnie zabiją jak Dimebaga albo Lennona – odezwał się Gates.
- Ja
nie chcę stracić głosu – po chwili powiedział Matt. – Jestem cholernie przerażony na myśl, że
musiałbym zerwać z muzyką.
- Ja
się boję, że nigdy nie znajdę sobie kobiety i nie założę rodziny – włączył się Johnny. – A ty, Zacky? – spojrzał na mnie
znacząco. Miałem ochotę go udusić.
-
Ja? W zasadzie nie wiem – oznajmiłem
wymijająco. Nie chciałem się przyznawać,
nawet półsłówkami i metaforami do tego, co mnie trapi. – Boję się, że zbyt wcześnie umrę, nie
pozostawiwszy nic znaczącego po sobie – odetchnąłem z ulgą, jednak Seward
popatrzył na mnie groźnie. – Jak z tobą,
Sullivan? – zmieniłem szybko temat.
-
Boję się, że zrobię sobie kiedyś krzywdę.
Coś jest ze mną nie tak.
-
Pamiętaj, że zawsze masz nas, stary – powiedziałem z uśmiechem, który Jimmy
odwzajemnił. – Nie jestem samobójcą,
żeby zostawiać przyjaciela w potrzebie.
~*~
Kurwa,
jakbym wtedy doznał jasnowidzenia.
Dokładnie trzy i pół roku później otrzymaliśmy wiadomość od pani
Sullivan, że jej syn, a nasz przyjaciel popełnił samobójstwo. Zabił się, do cholery. Wtedy kompletnie zapomniałem o moim uczuciu
do Briana, chyba najbardziej z wszystkich przeżywałem śmierć Jimmy’ego. Szlag, nawet się wtedy podzieliliśmy: Christ pocieszał Matta, a Synyster mnie. Gdyby to były inne okoliczności, pewnie bym
nie wytrzymał nerwowo, ale wtedy to nie miało dla mnie najmniejszego znaczenia. Najzwyczajniej w świecie chciałem zapaść się
pod ziemię.
~*~
Licze, ze sie podobalo :D Tak jak panienka chciala, bedzie happy end :D
Pewnie reszte wrzuce w poniedzialek albo wtorek.
A co do speciala swiatecznego... Na razie nie wiem.
Milego weekendu :D